Stosowanie języków narodowych w oficjalnych księgach liturgicznych Kościoła rzymskokatolickiego przynajmniej do II połowy XX wieku było kwestią dyskusyjną.
Już na Soborze Trydenckim, który odbył się w XVI wieku, zastanawiano się, reagując na prądy reformacji, czy nie byłoby dobrym wyjściem dozwolenie na ich wprowadzenie. Od dawna argumentowano, że pozwoli to zrozumieć – choćby w części – o co chodzi w słowach i gestach, dotychczas niewyjaśnionych. Wówczas ucięto temat, zwracając uwagę na konieczność katechizacji, która to jest potrzebna pierwej, niż drastyczna zmiana dookreślonego i jednoznacznego teologicznie języka Liturgii – łaciny.
Łacinę traktujemy po macoszemu, uznając ją za przeżytek, zaścianek – coś co odeszło i (dobrze, że) nigdy nie wróci. Prawda jest inna. Język łaciński ma się dobrze w Kościele. Dość powiedzieć, że każdy dokument Kościoła – niezależnie od rangi – publikowany jest w tym języku. Na końcu każdego Mszału „narodowego” znajduje się suplement łaciński z częściami stałymi Mszy. Czy – wobec tego – nasze uprzedzenia są choćby w części uzasadnione? Odpowiedź spróbuję wyprowadzić z dalszej części wpisu.
Przesłanką do dzisiejszych przemyśleń jest doświadczenie z ostatniej Mszy świętej, na Uroczystość Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Po zajęciu miejsca w ławce, dało się słyszeć znajome: „śśśszzzśśś wszzz ććć ssss kśśś”… Odwracam lekko głowę, twarz już znajomą nie była. Nieważne. Mija kilkanaście minut, w końcu rozpoczyna się Msza. 15 sierpnia, wszystko tętni polskością, pieśni o Maryi, Królowej wniebowziętej… Ach!
Kolekta. Kapłan wypowiada słowa modlitwy, rozpoczyna konkluzję… którą kończy razem z panią zza naszej ławki. Donośny szept przeszył powietrze, niczym piorun rażąc moje ucho. Kilkanaście razy – zamiast koncentrować się na słowach kapłana, który na czas Mszy występuje „in persona Christi”, wsłuchiwałem się, czy przypadkiem nie dochodzi do kolejnej uzurpacji. Na szczęście modlitwa konsekracyjna wypowiadana była tylko przez celebransa. Podniesienie – i słyszę znowu „śśśszzzśśś wszzz ććć ssss kśśś”… Chciałbym wiedzieć, czemu ludzie nie potrafią w ciszy patrzeć na Słońce, które zachodu nie zna… Podniesienie Kielicha – „śśśszzzśśś wszzz ććć ssss kśśś” – które już mnie nie dziwi. Koniec Mszy – błogosławieństwo kapłana… i pani zza pleców.
Zastosowanie języka narodowego niesie ze sobą pewne zagrożenia. Przede wszystkim jest to niebezpieczeństwo „koncelebry” w wykonaniu przedstawicielek starszego pokolenia, których pobożność skrzyżowana jest z brakiem świadomości i edukacji, co daje w rezultacie dość kiepski wynik. Kobiety wypowiadające II Modlitwę Eucharystyczną, którą znają na pamięć (bo jak mają nie pamiętać najkorzystniejszej czasowo formuły?), konsekrujące wespół z kapłanem… to gryzie w uszy i oczy, będąc jednocześnie dość powszechnym zjawiskiem.
Dawniej, język łaciński chronił Tajemnicę przed nieuprawnionym dostępem. Zauważmy: prawosławni celebrują Mszę za ikonostasem, rzymscy katolicy – do pewnego czasu mieli CISZĘ KANONU. I balaski. Od razu wyjaśniam: Kanon to inaczej Modlitwa Eucharystyczna – we Mszy, zwanej trydencką (obecnie to nadzwyczajna forma rytu rzymskiego). Do 1969 roku mieliśmy tylko jedną Modlitwę Eucharystyczną, której historia wstecz sięga na pewno IV wieku po Chrystusie. Obecnie mamy ich 10, z czego faktycznie używa się również jednej – II MO (bo krótsza).
Kolejnym utrudnieniem, które niesie ze sobą obecność języka narodowego w Liturgii Kościoła, jest jej… niezrozumiałość. Gdy pomyślimy o przyjezdnych pielgrzymach np. na Jasną Górę – uświadomimy sobie, że każda grupa narodowa potrzebuje własnego kapłana, umiejącego odprawiać Mszę w języku – dajmy na to – swahili. Gdy łacina obowiązywała, nie trzeba było kombinować. Msza była jedna i powszechna, podobnie jak Kościół. Dały się słyszeć naleciałości w akcencie, ale człowiek się uśmiechał (jak z dobrego żartu)… i dalej uczestniczył we Mszy. Zaryzykuję stwierdzenie, że łacina obecnie nie byłaby żadnym problemem, w dobie przesyłu informacji, mierzonego nie w bitach na sekundę, ale w gigabitach… Skoro moja siostra (pozdrawiam) potrafiła przyswoić sobie podstawy języków Dalekiego Wschodu podczas wakacji, to tym bardziej można owocnie i ze zrozumieniem uczestniczyć w Eucharystii naszych ojców, ucząc się języka raz na całe życie. Swoją drogą, łacinę i tak warto znać, choćby dlatego, że celebracje międzynarodowe niemal zawsze są na niej oparte.
Co zawiodło? Niby języki narodowe miały ułatwić nam pojmowanie Mszy, tymczasem wydaje mi się, że wyleczono objaw, pozostawiając chorobę. Ciągle zaniedbywana jest dostateczna katechizacja ludzi. Człowiek świadomy nigdy nie wypowie słów, przynależnych we Mszy wyłącznie kapłanowi. Niewyedukowani wierni dalej będą wznosić po kapłańsku ręce na Modlitwę Pańską, wypowiadać słowa konsekracji – w końcu zaczną dostosowywać Mszę do siebie, będąc przekonanymi, że robią dobrze… Wszystkie nadużycia biorą się z niewiedzy.
Nie twierdzę, że sam powrót do łaciny rozwiąże problem. Nie rozwiąże, bo przez niemal 50 lat funkcjonowania Novus Ordo Missæ – na oko – zmieniło się tylko jedno: dawniej babcie „klepały różaniec”, dziś „celebrują” z kapłanem. Jeśli czytają to czcigodni kapłani: proszę, nie zaniedbujcie katechezy o Mszy świętej, powiedzcie ludziom w niedzielę, w Czym uczestniczą. Opowiedzcie, co wolno, a czego nie można – by wszyscy świadomie czerpali Łaskę.
Co z naszymi uprzedzeniami, nt. łaciny? Egzorcyści zgodnie mówią, że Szatan brzydzi się tego języka. Niech więc będzie to dla nas świadectwo. Na sam koniec – przykład. Łacińskie teksty w połączeniu z gregoriańskim śpiewem promienieją potęgą, będąc jednocześnie lekkim powiewem spokoju, błogości… Wsłuchajmy się we właściwy liturgicznie śpiew Kościoła katolickiego. „Witaj Królowo” na dziś. Hit na środę! 🙂